Jest taka godzina, w której wszystkie sypialnie są takie same. Ta godzina wędruje ramię w ramię z mrokiem nocy i zmienia świat, tylko na sześćdziesiąt minut tykających mechanizmem zegarów i szumiących piaskiem klepsydr. Czasem minuty kapią kroplami z dachów lub kranów, czasem błyskają piorunami przechodzącej nawałnicy, lecz zawsze i niezmiennie trzepoczą w oddechach śpiących ludzi. Minuty tej jednej godziny drążą życie ludzi, żeby zmienić je, nie na lepsze czy gorsze, lecz inne.
Godzina ta nosi różne imiona, a ma ich tyle, ilu jest ludzi na świecie. Właśnie rozpoczęła odliczanie swoich minut w jednej z wielu cichych sypialni.
[[Fantastyka->Fantastyka]]
[[Kryminał->Kryminał]]Panujący w sypialni mrok niknął przy oknach przesłoniętych koronkowymi firankami, przez które sączyło się blade światło księżyca, i u wezgłowia łóżka, gdzie kula wielkości i koloru smoczego serca roztaczała swój ciepły, złoty blask. Oświetlała spokojną twarz śpiącego, cieniami wyławiała kształt jego sylwetki okrytej wzorzystą kołdrą, jasnością zaś obejmowała zwiniętą dłoń ułożoną na poduszce tak blisko nosa, że włoski wełnianego swetra drgały w podmuchach niespiesznego oddechu.
Kula ta była, w istocie, smoczym sercem. Pochodziła ze starych, rodzinnych zbiorów i nikt już nie pamiętał, skąd wzięła się w domu, kto i w jaki sposób wyrwał ją ze smoczej piersi, ani do czego, poza ozdabianiem pomieszczeń, służyła. Rzucała akurat tyle światła, że zamiast rozjaśnić pokój, pogłębiała cienie. Wszystko zdawało się mroczniejsze i głębsze, także sny. Nikt nie wiedział o tym lepiej, niż śpiący. Jego zamknięte powieki drgały, gdy uważnie śledził obrazy powstałe pod nimi, a może przybyłe gdzieś z zewnątrz i tylko na chwilę, na godzinę, przycupnięte tam, gdzie najbezpieczniej.
Tej nocy klepsydra ustawiona w salonie szumiała głośniej niż zwykle, a piasek uwięziony w szkle przesypywał się jakby wolniej… choć żadna minuta nie przyznałaby się do zwłoki. Żadna nie zdradziłaby również powodu, dla którego przepływała przez dom ostrożniej, niż zwykle. Powód natomiast myszkował wśród cieni sypialni, a mijając toaletkę strącił fiolkę perfum. Kryształ upadł na miękki dywanik o długim włosiu, lecz nakrywka odpadła i potoczyła się prosto na odsłoniętą posadzkę. Jej terkotanie zakłóciło sen leżącego w łóżku po drugiej stronie pomieszczenia.
Minuty zamarły. Piasek w klepsydrze znieruchomiał. Dom wypełniła cisza tak doskonała, że zbudziła śpiącego.
Cienie przy toaletce nabrały głębi, lecz nie potrafiły znieruchomieć tak, jak zamarł czas. Szeroko otwarte oczy wyłowiły z ciemności ich kształt, obcy w tym pokoju i obcy w tym domu. Smocze serce jakby przygasło, może zawstydzone swoją niezdolnością do ujawnienia intruza.
[[Włącz światło->Włącz światło]]Poznajcie głównego bohatera. Ucieszyłby się, wiedząc, że do niego dołączyliście, w tym niezwykłym czasie snucia opowieści. Nie tak dawno był nikim, teraz jest przewodnikiem – przewodnikiem po własnej historii.
Historia zdarzyła się… nie tak dawno temu. Spał w swoim pokoju hotelowym, coś śniło mu się, ale co? Po przebudzeniu nie pamiętał. Pamiętał natomiast dźwięk, który wybudził go gwałtownie: głuchy tupot na korytarzu, dziwnie głośny jak na możliwości dźwiękogenne dobrze utrzymanej podłogi przykrytej dywanem. Tupot zakończył się łupnięciem prosto w drzwi sypialni bohatera, którego, dla wygody, nazwiemy John. To ono ostatecznie wyrwało go ze snu.
John wyskoczył z łóżka, gotów bronić się przed włamywaczem lub interweniować, jeśli okazałoby się, że to nocna bójka gości, którzy wypili za dużo w hotelowym barze. Lecz nic więcej się nie wydarzyło: drzwi wciąż były na swoim miejscu, solidne jak zawsze, nikt nie kotłował się na korytarzu, a tupot nie ruszył dalej. Zdziwiony i nieco zaniepokojony John na palcach podszedł do wyjścia , żeby przez wizjer sprawdzić, co też dzieje się po drugiej stronie.
Korytarz był pusty i miękko oświetlony lampami o pomarańczowych abażurach. Gęsty, ciemny wzór dywanu oraz grube tapety w kolorze czerwonego wina sprawiały, że wnętrze przybytku kojarzyło się gościom, a już szczególnie Johnowi, z miejscami szemranego interesu, opiumowym dymem, zbyt podciągniętymi sukniami i gorsetami zasłaniającymi za mało. John oczywiście, jako wzorowy przedstawiciel klasy pracującej, zamieszkały w dobrej, spokojnej dzielnicy, nie chadzał w takie miejsca, ba!, nigdy nawet nie zbliżył się do żadnego, z premedytacją wybierając wyłącznie te trasy, które mogły uchronić go od bliskiego kontaktu z ulicami czerwonych latarni. Niemniej jednak wiedział z całą pewnością, jak wyglądają takie przybytki i takie ulice, a także kto w nich pracuje i kto korzysta z usług.
Wyzierając na pusty korytarz, aż wzdrygnął się na samą myśl o tym, co mu ów korytarz przypomina. Potem wrócił do łóżka, lecz ledwie zdążył unieść kołdrę, gdzieś niezbyt daleko, najpewniej na tym samym piętrze, rozległ się krzyk:
– James! James!
Głos był piskliwy i niewątpliwie należał do bardzo zaniepokojonej kobiety.
Zrozumiawszy, że spokojny sen przez jakiś czas nie będzie możliwy, John westchnął ciężko, narzucił szlafrok i wyjrzał na korytarz.
Krzyczała kobietka z pokoju obok, zarumieniona i ogromnie czymś przejęta. Rejestrowała się przed Johnem i długo zajmowała kolejkę, dlatego ją pamiętał. Teraz nerwowo przemierzała korytarz, zamaszyście krocząc wzdłuż czerwonych ścian. Kolor tapet działał na jej niekorzyść, Johnowi kojarzyła się z rozsierdzonym bykiem zagubionym w labiryncie wąskich ulic. Ciemne włosy w nieładzie opadały na blade ramiona i równie blade czoło zmarszczone niepokojem.
[[Podglądaj dalej->Wróź do pokoju]]Przebudzony lokator wstrzymał oddech, włączając światło. Lampa wyłowiła z cienia wysoką i chudą postać o znajomej twarzy, lecz nieznajomym ciele, zastygłą w pozie przyłapanego złodzieja. Właśnie sięgał po leżący na dywanie flakon perfum i przyłapany, znieruchomiał. Tylko jasne oczy poruszały się, gdy reszta sylwetki odzianej w czerń nabierała kształtu – mrok osadzał się na niej i wsiąkał w nią, jakby szukał schronienia pod bladą skórą.
Wreszcie, po nieznośnie długim czasie odmierzonym kilkoma zadziwionymi oddechami, intruz chrząknął. Napięcie prysło.
Właściciel sypialni usiadł w łóżku, nie spuszczając wzroku z dziwnego pół-nieznajomego. Ocenił stan pomieszczenia i uznawszy, że wszystko poza flakonem perfum jest na swoim miejscu, drzwi i okna pozostały zamknięte, a do pokoju nie było innej drogi wejścia, spytał:
– Co tu robisz?
Pytanie może nie było najwyższych lotów, ani nawet tych średnich, jeśli już ktoś chciałby je oceniać, ale przerwało napierającą ciszę, a głównie o to chodziło.
Intruz podniósł flakonik i wyprostowawszy się powoli, odparł:
– Tak tylko, zwiedzam.
– To prywatne pokoje w prywatnym domu, nie twoim. Są inne miejsca do zwiedzania.
– O tej porze wszystkie są zamknięte. – Człowiek-cień odstawił flakon na toaletkę i rzucił niepewne spojrzenie zakrywce, błyszczącej ostentacyjnie w połowie drogi między nim a jej właścicielem.
– Nie przyszedłeś tu zwiedzać, prawda? – Człowiek wyrwany ze snu zwykle cechuje się mniejszą przenikliwością, szczególnie tuż po przebudzeniu, ale sytuacja była doprawdy wyjątkowa. Tym bardziej, że ktokolwiek stał przy toaletce, należał do innego gatunku. Zdradziły go nie tylko cienie otulające ciało jak ciepłe ubranie, lecz także fioletowe refleksy w smoliście czarnych włosach oraz iskrząca poświata spływająca z ramion i rozszerzająca się ku dołowi, podobna do misternie utkanej peleryny. Nie była jednak peleryną, a jej krawędzie rozmywały się tak, że nie sposób było stwierdzić, gdzie kończy się, a gdzie zaczyna.
– Nie całkiem – przyznał intruz, uśmiechając się oszczędnie.
– Jesteś wróżką, prawda?
– Skąd – parsknął tamten, nonszalancko machając ręką. – Masz bujną wyobraźnię.
– Widzę twoje skrzydła. – Siedzący poruszył się niespokojnie. Dużo wiedział o wróżkach, i nie tylko o nich, ale nigdy żadnej nie spotkał. Magiczne istoty skutecznie ukrywały swoje cechy przed ludźmi, a ludzie, cóż, ludzie skutecznie utrzymywali samych siebie w wybiórczej ślepocie. Obu stronom było z tym dobrze. – Nie ma tu dla ciebie niczego. Odejdź.
– Jest. – Wróżek nie zaprzeczył, że należy do wymienionego gatunku. Zamiast tego ukradkiem przygładził iskrzącą pelerynę: swoje skrzydła. – Przyszedłem po ciebie. Trochę zwlekałem, bo to nie moja inicjatywa, ale rozumiesz, że nie mam wyboru – próbował się usprawiedliwiać.
– Kto cię przysłał?
– Sprawdź. – Uśmiechnął się szelmowsko, jego srebrne oczy błysnęły chytrze. – Jeśli pójdziesz po dobroci, oszczędzisz mi wiele kłopotu.
– Nie. – Wszyscy wiedzieli, że z wróżkami nie wolno się zadawać. Nie wolno targować się z nimi, a już na pewno nie wolno, za nic w świecie, iść z nimi, gdy o to proszą. Człowiek przyjazny wobec wróżek tracił to, co miał najcenniejsze, zazwyczaj więc siebie, a jeśli nie, to tracił go świat: zniknięcia w wyniku porwania przez wróżki zdarzały się ostatnio rzadziej, lecz zdarzały się, a faktom nie warto przeczyć. Negacja rzeczywistości nie zmieni jej, choćby ludzie bardzo chcieli. – Odejdź.
– Nie mogę. Ale ty możesz iść ze mną. Dostaniesz skrzydła, jeśli zechcesz, o świcie wszystko jest możliwe – mówił wróżek leniwie, głosem lepkim od kłamstw i słodkim od obietnic.
– Nie.
– Przestań utrudniać mi życie, już dawno bylibyśmy za murem, gdyby nie ta nędzna flaszka, która postanowiła spaść właśnie dzisiaj.
Wszyscy wiedzieli, że zza muru się nie wraca. Muru się nie szukało, nie zbliżało się do niego, ani go nie przekraczało, bo po drugiej stronie leżało dominium wróżek, a człowiek w ich świecie to człowiek stracony. Ale czasami, bardzo rzadko, mur zbliżał się do ludzi. Szukał i znajdował, a potem, takim czy innym sposobem, ten, kogo mur wybrał, nagle znajdował się po niewłaściwej stronie. A potem sam nie wiedział już, która strona jest którą i po jakimś czasie znikał, przynajmniej dla ludzi, bo nikt go już więcej nie widział.
Dlatego odpowiedź znów brzmiała:
– Nie. Odejdź i więcej nie wracaj. Nie ma tu nic dla ciebie, a bez mojej zgody niczego stąd nie wyniesiesz. Opuść mój dom, wracaj do siebie.
– Nie wolno mi. – Wróżek bezradnie rozłożył ręce. – Przysięgam na słońce i księżyc, i na ich odbicia w wodzie. Wolałbym spędzić tę noc gdzie indziej.
Siedzący w łóżku wydął policzki. Mógłby spytać, dlaczego nie wolno, ale odpowiedź byłaby taka sama, lub jeszcze bardziej rozmyta. Wróżek zaś, nie doczekawszy się kolejnej odmowy, nabrał animuszu:
– Skoro skrzydła cię nie satysfakcjonują, dam ci serce.
– Nie potrzebuję, mam już dwa – odparł właściciel pokoju, myśląc o lampie ze smoczego serca, której minęła początkowa nieśmiałość i jej ciepły blask znów rozjaśniał najbliższą okolicę szafki nocnej.
– W takim razie dorzucę dywan z grzywy jednorożca.
– Nie.
– I srebrny naszyjnik utkany z blasku gwiazd – brnął wróżek tonem rosnącej desperacji. – A jeśli to dla ciebie wciąż za mało, przyjmij wino z owoców dojrzewających po ciemnej stronie słońca.
[[Idź z wróżkiem->Idź z wróżkiem]]Lokator pokręcił głową i odparł:
– Rzeczy, które mi proponujesz, są niezwykłe, ale żadnej z nich nie potrzebuję, a nawet gdybym którąś chciał, nie będę targował się z wróżką.
– W takim razie… mogę dać ci coś innego. – Oczy wróżka błysnęły i błysk ten miał w sobie dalekie echo wybuchu rodzącej się gwiazdy. – Wymienię twoją współpracę na zaspokojenie ciekawości.
– A czegóż dotyczy moja niezaspokojona ciekawość? – Siedzący podciągnął kolana pod brodę, kołdra zwinęła się, a na ścianie pojawił cień przypominający górę o owalnym wierzchołku. Wzrok wróżka padł na ten cień i przez twarz intruza przebiegł, szybko stłumiony, wyraz tryumfu.
– Och, wiesz dobrze. – Wróżek zbliżył się do łóżka wężowymi ruchami, płynnie, jak opadający liść. Kucnął niemal na wyciągnięcie ręki od lokatora, lecz wciąż poza jej zasięgiem. – Dlatego rozmawiasz ze mną. Dlatego siedzisz tak spokojnie. Dlatego wciąż nie sięgnąłeś po smocze serce, drogi człowieku.
Wzmianka o związku smoczego serca z wróżkami była dla słuchającego nowością, postanowił jednak utrzymać to w tajemnicy. Zanotował w głowie informację, która mogła okazać się istotna w przyszłości, a głośno rzekł:
– Do świtu jeszcze dużo czasu. Zdążę przemyśleć twoją propozycję.
– Świt trwa już. – Wróżek podniósł się z klęczek i otrzepał kolana, choć podłoga była czysta, a kurz i sierść kotów wymieciono tego wieczoru. – Weź swoje lusterko i ruszajmy.
Na wzmiankę o lusterku siedzący wzdrygnął się, jakby coś śliskiego i zimnego przepełzło po jego stopie. Nie miał wątpliwości, o czym mowa, bo luster nie trzymano na własność i żaden z pozostałych mieszkańców tego domu, ani żadnego innego w całym mieście, może nawet i na świecie, nie powiedziałby o lustrze „moje”. Bo lustra, ze swej natury, były tylko swoje własne, a każdy, kto śmiałby twierdzić inaczej, szczególnie w obecności jednego, prędko zapłaciłby wysoką cenę za taką zuchwałość.
Ale lusterko posiadające właściciela, oprawione w stylizowane żelazo, leżało pod smoczym sercem, oddzielone od niego tylko drewnem blatu, schowane w ciemnościach szuflady, starannie owinięte czerwoną szmatką. Wróżek nie mógł go dotknąć, nie mógł go też zabrać, chyba że z całą szufladą, bo jego rasę czerwień przerażała, a żelazo paliło i on sam nie był od tego wyjątkiem. Być może właśnie dlatego zwlekał z porwaniem: chciał nie tylko człowieka, lecz i jego lustra, a przenieść oba byłoby mu trudno, ponieważ szuflada miała wszystkie kanty z żelaza.
– Dlatego to do mnie przyszedłeś – zrozumiał lokator, teraz już całkiem rozbudzony, trzeźwiejszy, niż po oblaniu wiadrem zimnej wody. – Chcesz mojego lustra.
– Ja nie – odparł wróżek, ostrożnie wyciągając szufladę, przecież zamkniętą na klucz, bez odrywania wzroku od twarzy rozmówcy. – I nie tylko o lustro chodzi. – Wskazawszy brodą zawartość szuflady, dokończył: – Tylko ty potrafisz z niego korzystać. A u nas takich luster… nie ma. Gdybyśmy mieli jakieś, nie szperałbym po twoim domu, żeby znaleźć coś, przez co mógłbym chwycić ten przeklęty mebel.
– To od was pochodzą widzące lustra – zdumiał się tamten, odruchowo sięgając po swoje. Powstrzymał się jednak wpół ruchu. Nikt nie wiedział, że ma to lustro. Nikt nie mógł się dowiedzieć. Cała dobra reputacja poszłaby w błoto, zszargana przez lata wstrętu do osób takich, jak on: bezwstydnych podglądaczy wyrywających prawdę z dowolnego miejsca w czasie i przestrzeni. A potem ruch dokończył. W smukłych dłoniach błysnęła czarna powierzchnia, idealnie gładka i mocno kontrastująca ze srebrem oplatającego ją żelaza. – Jak to więc możliwe, że u was ich nie ma?
– To długa historia, a ja nie wiem, od czego ją zacząć. – Odbicie wróżki przez chwilę widoczne było na powierzchni widzącego lustra, potem zniknęło, tak jak zniknęło wszystko inne, co się w nim odbijało. – Proszę, chodź ze mną.
Dla niego przedmiot tylko przestał być lustrem, dla właściciela stał się oknem. W żelaznych ramach przewijały się obrazy widoczne wyłącznie dla tego, kto potrafił odrzucić swoje własne odbicie i bez chęci wpływania na świat, obserwować bieg rzeczy.
Trwało to wiele szybkich uderzeń serca i kilka długich oddechów, aż wreszcie widzące lustro znów zniknęło pod fałdami czerwonej szmatki. Cokolwiek podglądacz w nim ujrzał, nie zająknął się o tym ani słowem. Rzekł natomiast, wychodząc z łóżka:
– Dobrze. Prowadź.
Wróżek uśmiechnął się, jednocześnie drapieżnie i z ulgą.
– Nie ma dokąd – zarechotał. – To nie my pójdziemy do muru, lecz mur przyjdzie do nas.
Jakby na potwierdzenie jego słów smocze serce rozjarzyło się złotym blaskiem, mocniej, niż kiedykolwiek, a wraz ze światłem buchnęło ciepło. Skrzydła wróżka, dotąd ledwie dostrzegalna, iskrząca peleryna , zmaterializowały się i dodały właścicielowi wspaniałości. Przestał wyglądać jak spłoszony, patykowaty złodziej, teraz przypominał bardziej osobę królewskiego rodu, która zażyczyła sobie ubrania uszytego z mroku i blasku z gwiazd.
Tak samo, jak niespodziewanie pojawiły się skrzydła, pojawił się mur: biegł przez pokój, od ściany do ściany, z jednej strony niknąc w zamkniętych drzwiach, z drugiej w również zamkniętej szafie. Był wyższy, niż o tym mówiły podania, i mniej rzeczywisty. Migotał tak, jak skrzydła intruza, jakby stworzony z tej samej substancji.
Wróżek wziął pod rękę gościa-za-murem i przeprowadził przez przezroczystą roziskrzoną barierę oddzielającą krainy. Przechodząc przez iskry oboje rzucili niepewne spojrzenie smoczemu sercu, każde z innego powodu. Człowiekowi przemknęło przez głowę, że serce mogłoby się przydać, choć sam nie wiedział jeszcze do czego, ani na jakiej zasadzie. Wróżek natomiast myślał o wszystkim, co smocze serce mogło zrobić jemu, jego rodzajowi oraz samej granicy światów i odetchnął z ulgą, gdy znaleźli się po właściwej stronie muru – jego stronie.
Tutaj delikatnie, niemal czule zsunąwszy z przedramienia trzymającą go dłoń, odwrócił się do towarzyszki i...
[[,,,->Ciąg dalszy]]…i z uśmiechem, tym razem niemal przyjaznym, rzekł:
– Witaj w moim domu.
A był to dom niezwykły, jak żaden, który jego towarzyszka kiedykolwiek widziała. Słońce dopiero wyglądało nad zielony horyzont i miękko rzucało pierwsze promienie na wzgórza ciągnące się na wprost muru, na skrzydła wróżka, teraz bardziej materialne i piękniejsze, niż ktokolwiek mógłby sobie wyobrazić, oraz na mur, który pozostawili za plecami a także na pola i łąki po jego przeciwnej stronie. Mur nie zmienił się, tylko iskrzył radośniej, ciągnąc się od prawej do lewej tak daleko, jak sięgał wzrok, czyli do wciąż ciemnej granicy lasu, z jednej strony bliższej, z drugiej tak dalekiej, że będącej tylko grubszą wstęgą na górzystym horyzoncie.
Trawa błyszczała od porannej rosy, a każdy taki błysk dźwięczał cicho, jak struny liry trącone zalotnie w ciszy umykającej nocy. Tak samo błyszczały oczy kobiety, gdy stwierdziła, w zachwycie chłonąc rozciągający się przed nią widok i uderzający w nozdrza zapach łąki o poranku, intensywniejszy i świeższy od tego, który znała:
– Spodziewałam się budynku.
– Nie mamy tu budynków – odparł wróżek z uśmiechem, kątem oka śledząc znikający mur. Droga powrotna zamknęła się za nimi i gość, chcąc nie chcąc, musiał teraz dotrwać do zaplanowanego końca wizyty. – Nasze domy nigdy nie stały na ziemi.
Słońce wzeszło do połowy swojej oślepiającej powierzchni. Kobiecie zdawało się, że jego promienie nie tylko grają na kroplach, lecz także gładzą jej policzki, jak fale ciepłego prądu w rzece… a jednak inaczej.
Wróżek ruszył przed siebie, nieco bardziej w stronę bliższej granicy lasu, lecz nie bezpośrednio do niej. Razem stanęli na szczycie wzgórza, dotąd skrywającego przed ich wzrokiem niezbyt duże, czarne jezioro. Gładka powierzchnia z niepokojącą dokłądnością odbijała światło słońca i wzniesienia wokół, oraz nieliczne obłoki płynące po jeszcze zaróżowionym niebie.
Kobieta mocniej ścisnęła swoje czerwone zawiniątko. Wibrowało, jakby pod materiałem nie ukrywała lustra, lecz żywe stworzenie, zmarznięte lub przestraszone, lub dość zdenerwowane, by w każdej chwili wyskoczyć z dłoni właścicielki. Zaczęła je odwijać, żeby spojrzeć, czy wszystko z nim w porządku.
Jakby czytając w jej myślach, wróżek rzekł:
– Schowaj lusterko. Pójdziemy naokoło. – Ruszył w dół zbocza, ledwie kilkoma długimi krokami docierając do brzegu. Pobiegła za nim, a gdy stanęli ramię przy ramieniu, widzące lustro już połyskiwało w jej dłoni. – Powiedziałem, schowaj lusterko – powtórzył, tak samo prędko idąc po wąskiej plaży z białego piasku drobnego jak popiół. Zdawało się, że każdym krokiem pokonywał długość dwóch.
Potruchtała za nim, zerkając w swoje lusterko. Wyglądało jak zwykle i zachowywało się jak należy. Żadnych niespodzianek. Ledwie odwróciła jego taflę od twarzy, jezioro zmatowiało i wszystkie odbicia zniknęły. Otworzyła się wielka na kilometr dziura pełna mroku.
– Przestań. – Wróżek stanął tak gwałtownie, że wpadła na niego. Nosem trafiła w wystające żebro, czoło rozbiła o łopatkę. Odwracając się, odepchnął ją z siłą, której nie spodziewałaby się po jego rachitycznych rękach, na których cienie wisiały jak na wieszaku. – Powiedziałem, że pójdziemy naokoło!
– Słyszałam – bąknęła zlękniona. – Nic nie zrobiłam.
– A to, to niby ja robię? – Szerokim ruchem ręki wskazał jezioro. Jego twarz zdawała się bledsza, niż do tej pory. Cokolwiek krążyło w jego żyłach, jeśli była w tym choć odrobina krwi, właśnie odpłynęło zastąpione czystą złością. I czymś jeszcze, zaskakującym: w czerni jego źrenic błyszczał strach.
– Nie ja – odparła, prędko zawijając widzące lustro w szmatkę. Zawiniątko przycisnęła do piersi. – Sprawdzałam tylko, czy z moim lustrem wszystko w porządku.
– Dlaczego miałoby nie być? – Wróżek odetchnął przez nos, opuszczając ramiona. Zamiast zaciskać pięści, zginał chude palce jak sokół szpony podczas ataku. Wcześniej tego nie zauważyła, ale paznokcie miał długie i ostro zakończone, a jego dłonie chyba wydłużyły się w czasie tych kilku nerwowych uderzeń serca, między wybuchem złości, a uspokojeniem oddechu. Koniuszki palców z całą pewnością poczerniały. – Jest w domu. Martw się o siebie, jeśli w ogóle musisz.
Na to nie miała odpowiedzi, milczała więc resztę drogi do granicy lasu, a potem także wtedy, kiedy wróżek chwycił jej dłoń i poprowadził między drzewami. Wokół panowała cisza. Las milczał, gęstniał i ciemniał, aż z blasku słońca nie zostało nic, a jedynym co rozjaśniało mrok, były iskrzące skrzydła wróżka, co jakiś czas trzepoczące nerwowo za jego plecami i nad głową. Choć zaczepiały o gałęzie i pnącza, nie poruszały żadnym elementem otoczenia, nie wydawały też przy tym dźwięku, choć kobiecie zdawało się, że za każdym razem, gdy patrzy na nie, słyszy dzwonienie jak brzęczącego kryształu pocieranego mokrym placem.
Las pociemniał tak szybko, a oni zrobili dopiero kilka kroków w jego ostępy. Zerknęła więc przez ramię: zobaczyła złote światło przebijające między pniami, lecz ani śladu wzgórz i błękitnego nieba, ani śladu czarnego jeziora i zielonych łąk. Świeży zapach zniknął, zastąpiony ciężką wonią wilgotnej gleby oraz rozgrzanej żywicy. Jednak co rozgrzewało soki w drzewach, pozostawało tajemnicą, ponieważ w lesie panował dokuczliwy chłód – dokuczliwy głównie dla bosej osóbki, odzianej wyłącznie w koszulę nocną. To zaś, co nagrzewało żywicę, zalęgło się również w niej i sprawiało, że pot perlił się na jej czole.
Kiedy już miała zapytać, czy długo jeszcze będą tak wędrować, wróżek zatrzymał się i mocniej ścisnąwszy trzymaną dłoń, rzucił towarzyszce przepraszający uśmiech.
– Zamknij oczy – nakazał, chwytając jej drugą rękę, tę, w której trzymała widzące lustro. – Proszę.
Zrobiła, o co prosił. Nieruchome powietrze odetchnęło prosto w jej twarz, lecz nic poza tym się nie zmieniło – wokół wciąż panowała ta sama, niezmącona cisza, chłód wciąż podgryzał ciało, a tajemnicze ciepło buzowało głęboko w brzuchu na wysokości przepony. prawie jak zgaga, jednak inaczej. Wierciło się i rozciągało, płynąc w dół oraz w górę po kręgosłupie, sięgając do serca, przez ramiona do dłoni, a z karku w głąb czaszki. Niżej zagnieździło się za pępkiem i stamtąd sięgnęło do stóp, aż chłód przestał mieć znaczenie i zdrętwiałe z zimna ciało odzyskało giętkość.
– Otwórz oczy.
[[Otworzyła.->Otworzyła]]Stali w największym pomieszczeniu, jakie kiedykolwiek widziała, największym, jakie mogła sobie wyobrazić. Pomieściłoby całe miasto, a może i kawałek sąsiedniego. Sufit niknął w mroku, między czarnymi żebrowaniami wyrzeźbionymi w czymś, co mogło być obsydianem, ale mogło być szkłem z tego samego rodzaju, co widzące lustro. Kobieta jednak nie wiedziała dokładnie, z czego wykonywano takie lustra, może z kryształu, albo czegoś magicznego, co nie występowało po ludzkiej stronie muru. A może z czegoś jeszcze innego. Znała wiele teorii, ale żadna nie wydawała się bardziej prawdopodobna od pozostałych.
Smukłe kolumny podpierały mrok nad głowami przybyłych. Ciągnęły się kilkoma rzędami we wszystkie strony, od jednej rzeźbionej ściany do drugiej, a między nimi w powietrzu leniwie płynęły złote, pomarańczowe i srebrne iskry różnych rozmiarów. To one rozjaśniały wnętrze. Niektóre tworzyły skupiska pozbawione kształtu, inne strumienie, jeszcze inne płaszczyzny i powykrzywiane figury. Najwięcej było ich jednak w okolicy wielkich lamp zawieszonych na ścianach oraz kolumnach. Każdą lampę trzymała biała rzeźba, a każda rzeźba była inna od pozostałych. Łączył je tylko błękitny blask wydobywający się z ich wnętrza, który jednak nie rozjaśniał pomieszczenia, lecz pogłębiał w nim cienie.
Większość rzeźb wstawiono we wnęki w ścianach, kilka złączonymi ramionami tworzyło strzeliste okna wychodzące na więcej czerni, większość zwrócona była w głąb sali twarzami bez wyrazu, niewidzącym wzrokiem spoglądała na podwyższenie u jej końca.
Sala miała kształt owalu lub kropli, a przybyli stali w jej najszerszym miejscu. Tam, gdzie ściany schodziły się po drugiej stronie, wyrzeźbione w kształt wiszących korzeni lub oddane działaniu cieknącej wody, która utworzyła stalagnaty o obwodzie dorosłego człowieka, stał tron. Na tronie siedziała postać równie blada, jak rzeźby, bledsza od wróżka i pozbawiona skrzydeł. Górowała nad przybyłymi, odziana w mrok i złote iskry. Gdyby trzech rosłych mężczyzn stanęło sobie na ramionach, może ten na szczycie sięgnąłby jej twarzy.
– Świt już dobiega końca – przemówiła postać głosem dudniącym i czystym jak dźwięk nowego dzwonu kościelnego.
– Zdążyłem – odparł wróżek, prowadząc przez salę zesztywniałą ze zdziwienia kobietę. Potykała się co kilka kroków, gdy nogi odmawiały współpracy.
– Tak. W ostatniej chwili, lecz niezawodnie. – Postać poruszyła się, a wraz z nią poruszyły się pływające w sali iskry, tak jak poruszają się wodorosty pchnięte falą przyboju. – Jak zawsze.
– Lubię trzymać w niepewności. – Wróżek skłonił się z dygnięciem i było to najpłynniejsze połączenie gestów, jakie kobieta kiedykolwiek widziała. Spróbowała zrobić to samo, zachwiała się jednak niezbyt elegancko i dla zatuszowania zażenowania wygładziła koszulę. – Głównie siebie – dodał pod nosem. Krzywy uśmiech mignął na jego twarzy.
– Niezaprzeczalnie – skomentował olbrzym z wysokości swojego tronu. Coś w jego głosie i postawie sprawiało, że wyglądał to bardziej męsko, to znów kobieco, lecz nigdy całkiem jednoznacznie. Cechy zmieniały się płynnie, lecz nie dość nachalnie, by wzbudzać odrazę, nie dość nawet, by wywołać niepokój. Widok fascynował pięknem, a gdy olbrzym poruszył się, by pochylić nad gośćmi, to, co musiało być jego włosami, spłynęło na ramiona, kolana i stopy, zalewając przybyłych falą miękkości o przedziwnej strukturze. Odsłoniło przy tym trzy iskrzące płaty sterczące nad ramionami i głową, pod każdym względem identyczne jak skrzydła wróżka, lecz nieruchome. – Będziesz musiał wrócić tam, skąd zabrałeś ludzkie dziecko.
– Nie jestem dzieckiem – zaprzeczyła kobieta, zanim przyszło jej do głowy, że podobne zuchwalstwo najpewniej skończy się tragicznie.
– Wszyscy jesteście dziećmi, kochanie – odparł olbrzym łagodnie. Jego twarz pozostała obojętna. – Ty i twoi rodziciele, i ich rodziciele, i rodziciele tamtych, ci, którzy już odeszli z waszego świata. I wszyscy, którzy nastaną po tobie. Ja także, choć lat mam tyle, ile mur. – Potem przeniósł spojrzenie oczu bez źrenic na wróżka. Błękitne światło lśniące w ich głębi przesunęło się wraz z nieznacznym ruchem głowy. – Gotowe do drogi, takie otrzymałeś polecenie. Dziecko gotowe do drogi. To tutaj wyrwałeś ze snu. Ludzie nie podróżują w bieliźnie, a widzę, że nie wziąłeś dla niego ubrań na zmianę.
– Dla niej – poprawiła kobieta, uprzejmym uśmiechem tuszując brak taktu.
Wróżek szerzej otworzył oczy. Na jego twarzy zagościło bezbrzeżne zdumienie.
– Ludzkie kobiety noszą suknie w podróży – przypomniał, ujmując w dwa palce kremowy materiał koszuli nocnej. – Nie rozumiem, o co chodzi. Wszystko jest w porządku.
Śmiech olbrzyma wzbudził fale w jeziorze świateł, a gdy wreszcie zamarł, z wykrzywionych w uśmiechu ust wypłynęło westchnienie:
– Za mało czasu spędzamy wśród ludzi. Ja zapominam, a wy nie wiecie, jakie są ich zwyczaje, które ulegają zmianie, jak wszystko, co istnieje. Ale – wzrok olbrzyma wrócił do kobiety – inny temat czeka. Masz lustro.
– Mam – przyznała kobieta niepewnie, zastanawiając się, do czego zmierza ta rozmowa.
– Potrafisz się nim posługiwać.
– Potrafię.
– Dobrze. – Olbrzym wyprostował się, by oprzeć plecy o kamienie tronu. – Wkrótce w twoim świecie odbędzie się… uroczystość. Ważna dla was i dla nas, choć zostaliśmy pominięci, dla mojego ludu nie wystosowano zaproszenia. Tutaj – nieznaczny ruch wielkiego palca przywołał kopertę, mikrą w porównaniu z ogromem otoczenia – jest jedno, dla człowieka. Zaproszony nie przybędzie, ty pojawisz się w jego miejsce.
– Ja…
– Będziesz moimi oczami, moimi uszami i, jeśli to koniecznie, również moimi ustami.
– A…
– Właściwie ja wolałbym być ustami – wtrącił wróżek, przestępując z nogi na nogę. – Ona może być rękami.
Olbrzym rzucił mu chłodne spojrzenie i kontynuował:
– Uroczystość wypada w dniu najbliższej pełni księżyca. Goście mają tydzień, by pojawić się przed wyznaczonym terminem. Musisz zapoznać się z tamtejszą ziemią i jej właścicielami, z ich ludzkimi sąsiadami, a także z ludem z naszej strony muru. Rozeznać w zależnościach. Potrzebujesz więc czasu, a tego zostało niewiele. Ruszaj od razu.
– Ja…
[[Zgódź się->Zgódź się]]
[[Nie zgadzaj się->Zgódź się]]– Nie wiem, czy rozumiesz – wtrącił cicho wróżek, nachylając się do ucha towarzyszki. – Tutaj nie ma miejsca na zgodę lub niezgodę. Królowa mówi, a ty wypełniasz polecenie.
– Spójrz w lustro – rzekła królowa. – Zobaczysz jedną z dwóch możliwych ścieżek i to, co czeka na jej końcu. Zrozumiesz, że twój udział jest konieczny i nieunikniony.
– Patrzyłam – mruknęła kobieta, spuszczając wzrok na czerwone zawiniątko. – Widziałam.
Wróżek poruszył się niespokojnie, jego wargi drgnęły, gdy powstrzymywał cisnące się na usta pytanie, to samo, które chwilę potem zadała królowa:
– Co widziałaś, kochanie?
Kobieta podniosła wzrok, bo to, co zobaczyła, było bardziej niezwykłe od bladego olbrzyma oplecionego światłem i mrokiem. Z dumą odparła:
– Swoje odbicie.
Tu kończy się ta opowieść. We wstępie czeka [[druga->Wstęp]] :)John już chciał cofnąć się do pokoju, gdy wzrok kobietki padł na niego. Zamarł, bo w jej oczach błyszczała groźba: pomożesz mi, albo zginiesz.
– Widział pan małego chłopca? – spytała napastliwie, kilkoma krokami przemierzając dzielącą ich odległość. Drzwi do jej pokoju stały otworem, wylewało się z nich światło. Musiała zapalić wszystkie lampy, zanim wyszła na poszukiwania. – Panu sięga do biodra, ma czarne, rozczochrane włosy. Nosi czerwony płaszczyk i damski kapelusz, bo dziś jest piratem.
John przełknął ślinę, zanim odpowiedział:
– Niestety. Przykro mi.
Broda kobietki zadrżała niebezpiecznie i gdyby nie jej spojrzenie, godne Meduzy , skryłby się w sypialni, byle tylko nie patrzeć na nadchodzący płacz.
– Co to za hałasy? – Zza drzwi kilka pokoi dalej wychyliła się niemal idealnie okrągła głowa. W pierwszej chwili John pomyślał, że wtrącająca się osoba cierpi na jakąś rzadką chorobę, od której czaszka nadyma się jak pękaty gąsior na wino. Lecz nie, to tylko skrupulatnie upięte włosy tak jasne, jak skóra twarzy, nadawały głowie dziwacznego wyglądu. – Co się stało?
– Szukam brata – odparła podenerwowana kobietka i obrawszy za cel kolejną ofiarę, żwawo ruszyła w stronę wścibskiego gościa.
– Nie widziałam tu dziecka, ale coś stało się na dole – powiedziała druga, wychodząc na korytarz. – Chodźmy to sprawdzić. Pan pójdzie z nami – dodała, skinieniem jasnej głowy wskazując Johna. – Lepiej mieć ze sobą mężczyznę, kiedy dzieją się dziwne rzeczy.
– A dzieją się? – bąknął John, wywołany z ukrycia niecierpliwym spojrzeniem blondynki. Mocniej zawiązał szlafrok i zamknął pokój na klucz. Po namyśle zamknął też drzwi sąsiadki, ponieważ wyraźnie nie zamierzała zrobić tego sama.
– Ekscytujące, prawda? – Nieznajoma uśmiechnęła się, a John prawie uciekł z powrotem do siebie. Tak drapieżnego wyrazu twarzy nie widywał nawet na ilustracjach z powieści grozy, w których tak chętnie się zaczytywał. – W taką pogodę, jak dziś, liczba gości raczej nie powinna się zmienić. A jednak! – wykrzyknęła niemal radośnie, klaszcząc w dłonie dla zaakcentowania każdej sylaby.
Śnieżyca za oknem przybierała na sile, wiatr szarpał wszystkim, co tylko było do szarpania. W taką pogodę Johnowi spało się najlepiej. Tym bardziej zdegustowała go radość nieznajomej. Okrutnie wyrwano go ze snu, a teraz w dodatku oczekiwano, że zaangażuje się w jakieś podejrzane, nocne eskapady po korytarzach tego pokroju…!
– Prawie nie ma gości – przypomniała kobietka. Stała między nimi, drobna i roztrzęsiona, i John dopiero teraz zorientował się, że to wcale nie kobietka, a jeszcze dziecko! Ledwie podlotek, w dodatku wystraszony.
– Nie? – zdziwił się, gorączkowo szukając czegoś, co mogłoby ją pocieszyć. – My i jeszcze… – Policzył szybko. – Troje.
Towarzyszki popatrzyły na niego z konsternacją.
– My – przyznała dziewczyna – mój brat i mój… – Broda znów zadrżała jej niebezpiecznie. – Mój znajomy. To pięcioro. A pan twierdzi, że jest ktoś jeszcze? Widziałam ile kluczy brakowało w recepcji.
– Cóż. – Blondynka zmierzyła go zaciekawionym spojrzeniem. – Sprawdźmy, co się stało.
Zeszli do holu głównego. Przy recepcji zebrali się stali mieszkańcy hotelu: pokojówka, kucharz i właściciel. Ten ostatni, widząc ich, wykrzyknął:
– Jak dobrze, że państwo przyszli! Właśnie miałem włączyć alarm.
– Coś się stało?
– Znaleźliśmy ciało.
Słysząc to, dziewczyna wybuchła płaczem.
– O Boże! – wydusiła przez łzy. – Czy to James?
Właściciel hotelu spojrzał na nią spod oka i rzekł, ignorując pytanie:
– Wszystko wskazuje na to, że doszło do morderstwa. Pogoda nie pozwoli odpowiednim służbom przyjechać wcześniej niż jutro około południa, musimy więc do tego czasu zachować spokój i pilnować siebie nawzajem.
– Pilnować? – powtórzył John, jakby sen jeszcze nie całkiem go opuścił i nie pozwalał rzeczywistości dotrzeć do niego w całej swojej strasznej okazałości. – Ktoś z nas jest mordercą?
Kucharz wzruszył ramionami, burcząc:
– Wszyscy jesteśmy podejrzani.
– Dobrze. – Blondynka zatarła ręce. – Przeprowadźmy śledztwo. Chodźmy do…
[[Baru->Bar]]
[[Salonu gier->Salon gier]]– Nie! – pisnęła pokojówka, za późno zasłaniając sobie usta. – Tam jest ciało… – dodała szeptem na usprawiedliwienie swojego nietaktownego zachowania.
– Tym bardziej powinniśmy udać się właśnie tam! – wykrzyknęła blondynka z zachwytem i nie czekając na pozostałych, ruszyła do baru.
W pomieszczeniu nie zmieniło się nic poza jednym szczegółem wystroju, którym stał się podłużny wzgórek obrusu przykrywającego ciało. Obrus niechętnie podniesiono. Sąsiadka Johna zawyła i wybiegła z baru, pozostali popatrzyli za nią, a słysząc, że płacze w korytarzu, uznali, że na razie jest tak bezpieczna, jak życzyłyby sobie tego ich sumienia. Wrócili więc do trupa.
Chłopak wyglądał zupełnie zdrowo, nawet pośmiertna bladość, której wszyscy się spodziewali, nie objęła jeszcze jego twarzy. Wyglądał na nieco starszego od dziewczyny i stanowczo zbyt wysokiego, by być jej zagubionym bratem. Przyczyna zgonu pozostawała tajemnicą, ponieważ w okolicy nie leżał żaden przedmiot dość podejrzany, by uchodzić za narzędzie zbrodni, a pod ciałem ani w jego okolicy nie było krwi. Ręce denata ułożono schludnie na piersi. Wyglądał trochę, jakby spał, lecz tylko trochę. Wszyscy widzieli subtelną różnicę między śpiącym a martwym, choć nikt z zebranych nie potrafił ująć jej w słowa.
– To miał w kieszeni. – Kucharz szorstko przerwał ciszę. W jego dłoni, zadziwiająco zgrabnej, jak na człowieka jego postury, lśnił srebrny pierścionek z malutkim diamentem. – Przeszukałem go – dodał, wzruszywszy ramionami. – Mógł mieć coś związanego ze swoją śmiercią. Nie miał przy sobie nic więcej, nawet dokumentów.
– Za mały na niego – stwierdziła blondynka ze znawstwem, oglądając pierścionek z bliska. Nie dotknęła go jednak i wciąż spoczywał na dłoni kucharza. – Należał albo do dziecka, albo do dziewczyny.
– Kradziony.
– Niekoniecznie. – Wyprostowała się, rozejrzała, posmakowała powietrze i rozciągnąwszy usta w krzywym uśmiechu, zaproponowała: – Chodźmy do…
[[Salonu gier->Salon gier]]
[[Kuchni->Kuchnia]]Zawahali się przed wejściem do ciemnego pomieszczenia. Zanim włączyli światło, dołączyła do nich sąsiadka Johna, wciąż pochlipująca, lecz wyraźnie zdeterminowana pozostać z grupą na dobre i złe. Razem przekroczyli dwuskrzydłowe drzwi.
Na środku pomieszczenia stał stół bilardowy, kule leżały w nieładzie, a jednego kija brakowało. Stoliki do gry w karty, krzesła i mini-bar stały na swoich miejscach, tak jak gramofon, który na noc odłączono. W rogu po przeciwnej stronie salonu, między dobrze utrzymanymi palmami o mięsistych liściach, a migającą kolorowo maszyną muzyczną, siedział skulony chłopiec. Włosy miał czarne, oczy wielkie, intensywnie błękitne i pod każdym względem identyczne, jak u sąsiadki Jhna. Miał też czerwony płaszczyk, który naciągnął na głowę, pewnie chcąc ukryć się lepiej. Przed sobą trzymał damski kapelusz z szerokim rondem i strusim piórem. Sam był tak mały, że prawie całkiem niknął za nim.
– James! – Sąsiadka Johna podbiegła do chłopca i na chwilę oboje, złączeni w mocnym uścisku, zapomnieli, że ich noc kiepsko się toczy. – Dlaczego tu siedzisz?
– Chowam się – mruknął James w ramię siostry, też pociągając nosem. – Zgaście światło, bo inaczej cień tu wejdzie.
– Jaki cień? – Dziewczyna podniosła brata, żeby wrócić z nim do pozostałych.
– Cień śmierci! – pisnął chłopiec, rzucając zlęknione spojrzenia we wszystkie kąty salonu. John zauważył, że wzrok miał tak samo bezlitosny, jak jego siostra. Mógł bez trudu nagiąć człowieka do swojej woli. – Oderwał się od właściciela, kiedy Bobby upadł.
– Widziałeś, co stało się Bobbiemu?
– Tak, upadł. Rozmawiał z kimś, ale nie wiem z kim, widziałem tylko cień. To musiał być olbrzym, Bobby patrzył prawie na sufit, kiedy z nim rozmawiał, a cień był długi jak szyja żyrafy!
– James, czy to prawda? – zapytała z naciskiem blondynka, patrząc na chłopca intensywnie.
– Tak. Olbrzym powiedział, że Bobby jest już za stary. A potem Bobby upadł, cień się oderwał, a ja uciekłem, bo ten cień chodził sam! W korytarzu nikogo nie było, a on wędrował po ścianach!
– James… – zaczęła jego siostra, ale nie pozwolił jej dokończyć.
– Więc schowałem się tutaj, bo tu było ciemno, a cieni nie ma tam, gdzie jest ciemno.
– Dlaczego uciekałeś, James?
– Gdyby się okazało, że ja też jestem za stary, skończyłbym jak Bobby…
– Rozsądnie postąpiłeś – skomentowała blondynka i rozejrzawszy się po pomieszczeniu, zaproponowała: – Chodźmy do…
[[Baru->Bar]]
[[Kuchni->Kuchnia]]Żadne z gości nigdy nie było w hotelowej kuchni, odwiedzali co najwyżej jadalnię, a i to nie wszyscy. Było więc dla nich zaskoczeniem, jak mało kuchenna się okazała. Przypominała bardziej szpitalną salę operacyjną, niż pomieszczenie przeznaczone do przygotowywania posiłków.
Kucharz rozejrzał się, robiąc nieprzystojne miny, aż wreszcie prychnął i ogłosił:
– Coś tu się nie zgadza. – Policzył wiszące przy ścianie fartuchy, a nie doliczywszy się któregoś, mruknął: – Brakuje najmniejszego. – Obszedł kuchnię i dodał: – Brakuje też pogrzebaczy! Wszystkich!
– Czy zginęło coś jeszcze? – zagadnęła blondynka uprzejmie, również lustrując otoczenie. Nikt jeszcze nie podjął się przygotowania herbaty, wszystkim było jakoś nieswojo w kuchni zbyt sterylnej jak na kuchnię.
– Nie na pierwszy rzut oka – odparł kucharz i to on rozpoczął przygotowywanie napoju.
– Świetnie. W takim razie chodźmy do…
[[Baru->Bar]]
[[Salonu gier->Salon gier]]
[[Lobby->Lobby]] - tylko, jeśli John odwiedził już pozostałe pomieszczeniaKiedy wszyscy rozsiedli się wreszcie w lobby, z filiżankami pełnymi parującego naparu, a wysoki zegar z wahadłem wybił pierwszą, powaga sytuacji wreszcie zaczęła do nich docierać. Przez kilka długich uderzeń serca trwała cisza.
– Ktoś powinien nas przesłuchać – ogłosiła wreszcie blondynka. Nikt się nie zgłosił. – No dalej. Potrzebujemy detektywa. Czy ktoś z was ma jakieś doświadczenie w prowadzeniu dochodzenia?
Wszyscy pokręcili głowami. Kobieta westchnęła, nieco rozczarowana, i przesunąwszy wzrokiem po zgromadzonych, zatrzymała spojrzenie na Johnie.
– Ty – rzuciła, a on podskoczył na swoim miejscu. – Kim jesteś?
– Jestem John…
– Z zawodu, John. Z zawodu.
– B-bibliotekarzem – wybąkał.
– Świetnie! Na pewno przeczytałeś dość kryminałów, żeby móc poprowadzić tę sprawę!
– Właściwie gustuję w grozie…
– Och, tej nie brakuje obecnej sytuacji! Przedstawmy się więc – zachęciła pozostałych. – Ja zacznę. Mam na imię Jude. Z zawodu jestem medium z wieloletnim doświadczeniem i mam nadzieję pomóc w rozwiązaniu tej sprawy zanim zjawi się policja, żeby tylko wszystko bardziej poplątać.
Zamilkła, a szeroki uśmiech nie schodził z jej twarzy. Spoglądała na pozostałych, czekając, aż któreś zbierze się na odwagę. Wreszcie dziewczyna, chyba wyczuwając, że jeszcze kilka sekund ciszy zmusiłoby Jude do wywołania kogoś do odpowiedzi, wymruczała:
– Mam na imię Giselle i przyjechałam tu z bratem tylko na jedną noc.
– A twój znajomy?
– Cóż, on… – Giselle spojrzała na swoje dłonie i masując serdeczny palec westchnęła: – Taki tam, znajomy. Nic szczególnego. Niezbyt go znałam. Miał nas pilnować do spotkania z rodzicami, ale okazało się, że straszny z niego dzieciak. Nie wiem, jak powiem jego rodzinie, że umarł.
Jude powoli kiwnęła głową, najwyraźniej uznawszy, że tyle na razie wystarczy, i spojrzała na pokojówkę. Ta chrząknęła zmieszana.
– Mam na imię Vera i pracuję tu od lat. To ja znalazłam ciało.
Jude przesunęła spojrzenie na kucharza, a on rzekł:
– William, nie Will. Gotuję tu dopiero od tygodnia. Vera zawołała mnie, kiedy znalazła ciało.
– A pan? – Medium zwróciła się do właściciela hotelu, na co dzień noszącego minę chmurną jak niebo w czasie letniej burzy.
– Wilhelm – przedstawił się krótko i nie dodał nic więcej.
Blondynka wydawała się zadowolona. Z zachęcającym uśmiechem wróciła spojrzeniem do Johna i pochyliwszy się nad swoją filiżanką, zagadnęła swobodnie:
– Co myślisz, John? Od kogo chciałbyś zacząć przesłuchanie?
– Chwileczkę. – Właściciel hotelu podniósł rękę. – Chciałbym wnieść sprzeciw. Na jakiej podstawie to właśnie John ma być detektywem? Jest tak samo podejrzany, jak każdy z nas.
Jude zignorowała pytanie i powtórzyła:
– John? Od kogo chciałbyś zacząć przesłuchanie?
John pokręcił się w fotelu, który nagle, nie wiedzieć czemu, stracił cały swój urok i, co gorsza, miękkość obicia. Wreszcie rzekł:
[[Pokojówka->Pokojówka]]
[[Kucharz->Kucharz]]
[[Medium->Medium]]Jude przyjechała do hotelu, zwabiona jego położeniem. Budynek postawiono na wzgórzu, z którego rozciągała się piękna panorama morza oraz lasu po przeciwnej stronie, i niezależnie od tego, jaki pokój by się dostało, widok zawsze miało się przedni.
Meldując się, Jude nie sądziła, że przydadzą się jej umiejętności komunikacji z duchami, a jednak siedziała tu teraz zwarta i gotowa do działania. Nie widziała nic podejrzanego, ale wyczuwała obecność czegoś nie z tego świata, a od około godziny również obecność ducha, jak uważała – Bobbiego. Na prośbę zebranych gotował była nawiązać z nim kontakt. W końcu miał duże szanse we własnym imieniu wyjaśnić zagadkę swojej śmierci. Przywołałaby go łatwo, dzięki pierścionkowi, który, znaleziono przy jego ciele, a jeśli otrzymałaby zgodę pozostałych, spróbowałaby także dowiedzieć się czegoś o właścicielu przedmiotu.
– Nie trzeba – przerwał jej John. – Domyślam się, czyj to pierścionek. Takimi błyskotkami łatwo złamać serce.
Jude ze zrozumieniem pokiwała głową, a spytana, czy chce kontynuować, odparła:
– Nie mam nic więcej do dodania. Nie widziałam niczego, co mogłoby pomóc w sprawie. Podtrzymuję propozycję przeprowadzenia seansu.
John podziękował jej i wywołał kolejnego podejrzanego.
[[Właściciel hotelu->Właściciel]]
[[Pokojówka->Pokojówka]]
[[Kucharz->Kucharz]]
[[Sąsiadka Johna->Sąsiadka]]
[[Brat sąsiadki Johna->Brat]]
[[Ofiara->Ofiara]]Pokojówka skończyła właśnie wykonywać swoje obowiązki, gdy przez otwarte drzwi jadalni zobaczyła poruszający się szybko cień chłopca. Wyszła więc na korytarz, chcąc dowiedzieć się, dlaczego dziecko jest o tak później porze poza pokojem, nie zastała jednak nikogo, a i sam cień zniknął.
Z korytarza zobaczyła, że światło w barze wciąż jest włączone, poszła tam więc, by je zgasić i zamknąć pomieszczenie. Wtedy znalazła ciało. Leżało tak, jak przy wspólnych oględzinach. Próbowała obudzić chłopaka, ponieważ uznała, że podkradł jakiś zbyt mocny trunek, cucenie nic jednak nie dało, zawołała więc kucharza, by pomógł przenieść nieprzytomnego na kanapy. To kucharz, zobaczywszy chłopaka, sprawdził oddech i puls, po czym stwierdził zgon. To także on nakrył ciało obrusem. W tym czasie pokojówka poszła po Wilhelma. Kucharz okradł zwłoki pod jej nieobecność, nigdy nie pozwoliłaby na podobne zbezczeszczenie zmarłego.
– Zbezczeszczenie, też coś! – gruchnął William, uderzając pięścią w kolano. – Mówiłem wam! Przeszukałem go, żeby sprawdzić, czy ma przy sobie coś, czym mógł odebrać sobie życie.
John ze zrozumieniem pokiwał głową i nie znalazłszy w głowie ani jednego przydatnego pytania, które mógłby skierować do pokojówki, wywołał kolejną osobę.
[[Właściciel hotelu->Właściciel]]
[[Kucharz->Kucharz]]
[[Medium->Medium]]
[[Sąsiadka Johna->Sąsiadka]]
[[Brat sąsiadki Johna->Brat]]
[[Ofiara->Ofiara]]Kucharz odpoczywał po zmywaniu, gdy do kuchni wbiegła Vera, rozeźlona jak osa, i poinformowała o młodym pijaczku leżącym w barze. Poprosiła, żeby William pomógł jej przenieść chłopaka na kanapy, gdzie razem spróbowaliby go ocucić. Chciała też wezwać pogotowie, tak na wszelki wypadek, ale William przypomniał, że w takiej zawiei śnieżnej nie ma szans, by jakiekolwiek auto dotarło do hotelu. Niemniej jednak zamierzali zadzwonić po pomoc, gdyby nie udało im się zbudzić chłopaka.
Nie udało się. Twarz chłopaka wydała się Williamowi podejrzanie bez wyrazu, jakaś jakby miękka, jakaś zbyt plastyczna, a jednocześnie stanowczo zbyt surowa, jak na zwykły pijacki sen. Sprawdził więc oddech i tętno, i nie znalazłszy ani jednego, ani drugiego, poinstruował Verę, by sprowadziła pana Wilhelma oraz wezwała odpowiednie służby. Miał tu na myśli zarówno pogotowie, mające zająć się zwłokami, jak i policję, od której oczekiwał znalezienia przyczyny zgonu.
Owszem, przeszukał zwłoki. Nie widział w tym nic złego, ani niestosownego, przeciwnie, uważał, że dobrze czyni. W końcu każda wskazówka mogła być przydatna w mającym się rozpocząć śledztwie. Nie sądził tylko, że owo śledztwo zacznie się znacznie wcześniej, niż oczekiwał.
Przykrył ciało obrusem i czekał na przybycie pana Wilhelma. Właściciel hotelu szybko rozeznał się w sytuacji i sam zatelefonował w odpowiednie miejsca. Kiedy odłożył słuchawkę, do recepcji zeszli John, Jude oraz Giselle. Wcześniej nie widział nikogo innego. Fartuch i pogrzebacze musiały zniknąć, gdy on był w barze i zajmował się ciałem. Vera miała dużo czasu na ukrycie tych rzeczy, choć doprawdy nie rozumiał, dlaczego miałaby je zabierać.
– Nie wchodziłam do kuchni, od kiedy wtedy cię zawołałam – warknęła Vera, głęboko dotknięta podobnymi podejrzeniami. – Zresztą po co by mi były pogrzebacze.
– Też się nad tym zastanawiam. A fartuch?
– Mam własny – odparła z wyższością i naburmuszona zamilkła.
John westchnął. Przeczesawszy rzednące włosy, wywołał kolejną osobę.
[[Pokojówka->Pokojówka]]
[[Właściciel hotelu->Właściciel]]
[[Sąsiadka Johna->Sąsiadka]]
[[Brat sąsiadki Johna->Brat]]
[[Ofiara->Ofiara]]
[[Medium->Medium]]– Dobrze. – John zatarł ręce, podobny w tym geście do siedzącej obok niego Jude. – Zupełnie nic nie wynika z waszych zeznań, poza tym, że chyba wszystkie się pokrywają. Widzę pewne poważne luki w metodologii, powinienem był przesłuchiwać was pojedynczo, żebyście nie słyszeli nawzajem swoich opowieści. Choć to z kolei dałoby wam szansę na ustalenie wspólnej wersji, jeśli w ogóle takiej byście potrzebowali. – Spojrzał na zegar i zdziwił się, bo od hałasu przy drzwiach wciąż nie minęła nawet jedna godzina. A przecież wszyscy zdążyli opowiedzieć coś od siebie, i nawet wziąć udział w seansie spirytystycznym! Potarł głowę, bo coś nie dawało mu spokoju, i dokończył: – Dla mnie sprawa jest jasna. Żadne z nas nie zabiło. Ba! Żadne z nas nie brało udziału w tym, co tu zaszło, cokolwiek to było. Jeśli mamy do czynienia z morderstwem, stwierdzą je specjaliści. Jeśli nie, cóż, tym lepiej. Dziękuję wam za udział w tym… w tym czymś. Przyznaję, że dobrze się bawiłem.
Pokiwali głowami. Oni także bawili się przednio.
John zakończył śledztwo. Możesz teraz sprawdzić inną [[historię->Wstęp]].Właściciel hotelu dawno spał, kiedy do jego drzwi zapukała Vera. Nie słyszał hałasów, tupania, krzyków, ani innego rodzaju zamieszania. Nic też nie widział. Zastał trupa w barze, zadzwonić po pomoc, a potem w recepcji pojawili się rezydujący tej nocy goście. Wcześniej nie miał przyjemności poznania Bobbiego, cały dzień przebywał w swoim pokoju. Gości przyjmował kto inny.
– Kto? – zapytał John, mając nadzieję na ciekawy trop.
– Boy hotelowy, oczywiście – odparł Wilhelm nieco wyniośle. – Na noc wraca do swojego domu.
– Wypuściliście go w taką pogodę? – W głosie Jude ostro dźwięczała nagana. – O tej porze może być już tylko kolejnym ciałem, zakopanym gdzieś w śniegu.
– Bądźmy optymistami. Chłopak mieszka niedaleko. Drogę znalazłby z zawiązanymi oczami.
– Skoro tak mówisz. – Jude wzruszyła ramionami. Nie wyglądała na przekonaną, przeciwnie, wątpliwości wyryły kilka płytkich zmarszczek na jej czole.
– No dobrze. Przejdźmy dalej – zaproponował John, chcąc zmienić temat, zanim ten przerodzi się w zbędną kłótnię. – Może…
[[Kucharz->Kucharz]]
[[Pokojówka->Pokojówka]]
[[Sąsiadka Johna->Sąsiadka]]
[[Brat sąsiadki Johna->Brat]]
[[Ofiara->Ofiara]]
[[Medium->Medium]]Giselle pokłóciła się z Bobbym po kolacji i została w pokoju, kiedy chłopak wybiegł, żeby w samotności poradzić sobie ze złością. John nie zdołał wyciągnąć z niej, o co się posprzeczali, lecz dla wszystkich temat był mniej więcej jasny i bezpośrednio związany z pierścionkiem znalezionym przy ciele.
Bobby nie wracał, a James chciał się bawić, Giselle dała więc bratu swój kapelusz i zaproponowała parasolkę zamiast pirackiej szabli, ale na to drugie chłopiec nie wyraził zgody. Powiedział, że jako kapitan pirackiego statku będzie miał coś lepszego zamiast pospolitej szabli. Coś bardziej wykwintnego. Nauczył się tego słowa ledwie tydzień wcześniej, gdy rodzice rozmawiali o urządzaniu sypialni dla dziecka, które miało przyjść na świat w kolejnym miesiącu, i od tamtego czasu używał go często.
Potem James także opuścił pokój, żeby jako kapitan piratów wędrować po korytarzach i poznawać swoje nowe dominium. On także długo nie wracał. Po północy nagle usłyszała niezwykle głośne kroki na korytarzu, a sekundę później uderzenie tak silne, że lustro w łazience skrzywiło się na haku. Wtedy wyszła, żeby sprawdzić, czy to James rozrabia, a jeśli by go nie znalazła, zamierzała go poszukać. Tam zastała Johna, nieznajomego z pokoju obok. Co działo się potem, wszyscy już wiedzieli.
– Więc dzieciak miał motyw – burknął kucharz pod nosem. Spojrzeli na niego z niedowierzaniem, niektórzy ostrzej od pozostałych. Gdyby wzrok mógł zabijać, już padłby martwy, tak wrogo patrzyła na niego Giselle. – Pomścić siostrę. Nie mówiąc już o siostrze, która miała nawet lepszy motyw. Nie to, że osądzam. Skąd. Świetny motyw, ale to wciąż morderstwo.
– Myślę, że James jest obecnie poza podejrzeniami – rzekł John, notując sobie w głowie, że chłopiec wciąż był w gronie podejrzanych. John zbyt wiele książek przeczytał, żeby usunąć tę możliwość. – I jest za wcześniej, by mówić o morderstwie. Skoro to wszystko od Giselle, czas na…
[[Kucharz->Kucharz]]
[[Pokojówka->Pokojówka]]
[[Właściciel hotelu->Właściciel]]
[[Medium->Medium]]
[[Brat Giselle->Brat]]
[[Ofiara->Ofiara]]James nie miał nic do dodania, wcześniej powiedział już wszystko i nikt nie potrafił wyciągnąć z niego ani słowa więcej. Wreszcie zdenerwował się i nadąsany burknął:
– Jak braciszek w końcu się urodzi, ja mu będę wierzył, nie tak jak wy mi.
– James, wierzymy ci. – Giselle próbowała ugłaskać brata. – Chcemy po prostu wiedzieć więcej.
– Nie pamiętam nic więcej – odparł i rozpłakał się.
John uniesieniem ręki powstrzymał kolejne pytania skierowane do chłopca. Wywołał następną osobę:
[[Właściciel hotelu->Właściciel]]
[[Pokojówka->Pokojówka]]
[[Kucharz->Kucharz]]
[[Medium->Medium]]
[[Siostra Jamesa->Sąsiadka]]
[[Ofiara->Ofiara]]Jude chwyciła za ręce swoich sąsiadów. W pierwszym odruchu próbowali uwolnić dłonie, lecz spiorunowała ich wzrokiem i odpuścili. Chrząknęła, dając znać pozostałym, żeby zrobili to samo i zamknęli nieforemny krąg.
Długą chwilę trwała cisza. Jude siedziała z zamkniętymi oczami, mocno skupiona, a pozostali zerkali na zegar. Zdawało im się, że minęło więcej czasu, że to już kilka godzin, ale John wiedział, że zbudzono go niecałe czterdzieści minut wcześniej. Wciąż trwała ta sama nieszczęsna godzina. Uśmiechnął się na myśl, że zdążyli już tyle zrobić, a jednocześnie ani o krok nie przybliżyli się do rozwiązania zagadki śmierci biednego Bobbiego.
– Bobby – przemówiła nagle Jude, strasząc wszystkich zebranych. Głos miała chropawy od przedłużającego się milczenia. A może od czegoś innego, John nie wiedział. – Mam na imię Jude i na prośbę tu obecnych użyczam ci swojego głosu. Proszę, powiedz nam, co spotkało cię dziś w nocy.
Na krótką chwilę powróciło milczenie, tylko wahadło zegara spokojnie wystukiwało rytm, jakby zupełnie nie przejęte rozgrywającym się przed nim widowiskiem. Po trzecim stuknięciu Jude otworzyła usta i przemówiła, choć nie poruszała szczęką:
– Spotkałem śmierć – ogłosił Bobby z głębi jej gardła.
– Powiedz nam coś więcej – poprosił John, nachylając się do zamarłej Jude. Z nosa ciekła jej galareta i z górnej wargi kapała na dolną. – Szczegóły twojej śmierci.
Znów zapadła cisza. Wreszcie Bobby powiedział, charcząc przy tym jak źle nastawiony odbiornik:
– Nie pamiętam obrazów. Byłem rozgniewany. Bolało mnie serce. Bolało mnie coś jeszcze, głębiej. Było jasno, a potem ciemno. Chciałem żyć, ale śmierć powiedziała, że jestem… jestem…
Bobby przerwał, charczenie ustało. Flegma przestała ciec Jude z nosa, by chwilę potem buchnąć ze zdwojoną siłą.
– Życie nie chciało mnie przyjąć! – Bobby krzyknął z takim wzburzeniem, że medium zadrżała. – Powiedziało, że jestem…
– Za stary – dokończył James, pochlipując na kolanach siostry. On jako jedyny nie był częścią kręgu, zamiast trzymać siedzących obok za ręce, wtulał się w Giselle.
– Tak – zaskrzeczał Bobby gardłem Jude. – Za stary. Więc teraz jestem tutaj.
– Ktoś cię uderzył, Bobby? – spytał John, nie widząc w wypowiedzi ducha większego sensu. Zresztą zawsze był sceptyczny, kiedy chodziło o seanse spirytystyczne, a uczestnictwo w jednym z nich nie zmniejszało uprzedzeń. Chciał wierzyć, a jednak… – Zabolało cię coś niespodziewanie? Może widziałeś czyjąś twarz tuż przed odejściem?
– Nie odszedłem – zaprzeczył duch. – Wciąż jestem. Tutaj. Zabolało mnie serce. I coś głębiej.
– Tak, to już wiemy. A twarz?
– Widziałem twarz życia. Nie pamiętam, jak wyglądała. Widziałem dużo zieleni, ale nie na twarzy. Życie było zielone i unosiło się w powietrzu. I był tam jego cień. Śmierć. To musiała być śmierć.
– Cień oderwał się od olbrzyma – przypomniał James z satysfakcją, zadowolony z tego, że jego słowa znalazły poparcie w zeznaniach ofiary.
– Nie olbrzym. Życie. Było małe, mniejsze niż ja, ale latało i miało kolor trawy. Nie pamiętam, co widziałem, ale pamiętam, co czułem, a czułem zapach zieleni i spokój łąki. I radość. Radość przyszła razem z nim, a potem zniknęła, bo życie mnie nie zabrało.
– Gdzie miałoby cię zabrać, Bobby? – dopytywał John, niezrażony brakiem sensu w słowach ducha.
– Do swojej krainy. Tam, gdzie wiecznie panują wiosna i lato, gdzie wszystko żyje… zawsze.
– Co stało się przed twoim spotkaniem z życiem?
– Byłem… chciałem… – Bobbiemu plątały się słowa. – Giselle.
– Tak? – Giselle chlipnęła, patrząc w przestrzeń nad ramieniem Johna. Bibliotekarza przeszedł dreszcz. Czyżby widziała Bobbiego? Czyżby Bobby stał tuż za nim? Ale przecież przemawiał przez Jude!
– To była otchłań, to była nawałnica, wszystko splątane. Czułem zbyt wiele, żeby to wyjaśnić.
Jude zaczęła wiercić się niespokojnie, jakby dość już miała seansu i chciała odzyskać panowanie nad ciałem. Bobby jednak uczepił się mocno. Flegma zabrudziła już jasne spodnie Jude i dywan pod jej stopami. Zgięte kolana uderzały w niski stolik z coraz większym zniecierpliwieniem.
– Może już wystarczy… – zasugerowała Vera niepewnie, szukając poparcia w twarzach towarzyszy.
– Puśćmy się – poparł ją kucharz. Jude wygięła się gwałtownie, ściskając dłonie sąsiadów tak mocno, że krzyknęli unisono. – Albo i nie – burknął więc William, lekko urażony.
John, manewrując tak, by nie puścić dłoni pokojówki, położył na stoliku pierścionek i spytał:
– Bobby, poznajesz?
– Tak – zagulgotał duch. – Giselle.
Błyskotka przesunęła się w stronę Jude, jakby duch próbował przyciągnąć pierścień do siebie. John kiwnął głową i spojrzawszy na medium twardo, nakazał:
– Odejdź, Bobby. Dziękujemy za pomoc.
Jude zacharczała, zadrżała, duch zawył. Pozostali chórem zaczęli skandować:
– Odejdź, odejdź.
Flegma zwolniła, aż wreszcie przestała płynąć, a Jude opadła na oparcie kanapy, dysząc ciężko. Wciąż nikt nie przerwał kręgu. Czekali na polecenie medium.
Nie doczekali się. Oddech Jude uspokoił się, a ona sama wyglądała, jakby zapadła w sen. Spoglądała na nich spod ledwie uchylonych powiek. Dlatego John chrząknął i zlustrowawszy towarzyszy, powiedział:
– Kolej na…
[[Medium->Medium]]
[[Sąsiadkę Johna->Sąsiadka]]
[[Brata sąsiadki Johna->Brat]]
[[Kucharza->Kucharz]]
[[Pokojówkę->Pokojówka]]
[[Właściciela hotelu->Właściciel]]
[[Werdykt->Werdykt]] - tylko, jeśli John przesłuchał już wszystkich.